Seria shoot ’em upów Sky Force to moja wielka miłość. Od wersji mobilnych, pecetowych, po Vitkę i PlayStation 4. Ubiegłoroczne Sky Force Anniversary do dziś ogrywam na przenośnym sprzęcie Sony, a tu nagle na PC i konsolach nadleciała najnowsza odsłona Sky Force Reloaded gliwickiego studia Infinite Dreams – portowana przez zdolną warszawską ekipę Crunching Koalas.
Na wstępie muszę od razu przyznać, że skatowałem ją dosyć mocno na mobilnym iOS-ie, więc od razu wiedziałem z czym to się je. Ale przecież wielkiej filozofii tu nie ma. Widok z góry, samolocik z niemałym arsenałem i setki przeciwników lecących pod pociski jak muchy do wiadomo czego. Wydaje się banalne, ale wchłania jak Steam naszą kasę podczas zimowych wyprzedaży.
15 poziomów wypełnionych jest mięsem armatnim, chcącym zrobić krzywdę mojemu lotniczemu Rambo. Początkowo może i jest łatwo, ale czym dalej, tym więcej problemów. Atak przeprowadzany jest z powietrza, lądu i morza, więc skupienie na 100 procent to minimum. Gdy pojawiają się działka laserowe, jest wesoło, gdy na ekranie pojawia się kilkudziesięciu przeciwników, jest gorąco, gdy działka wystrzeliwują setki pocisków równocześnie, jest bardzo wymagająco. Jeden ruch nie w tym kierunku i zaczynają się problemy. Tak, życie ma się tylko jedno, więc nie ma zmiłuj. Do tego ultra szybkie rakiety czy zdalnie sterowane pociski i zaczyna się lawirowanie na milimetry. By nie było prosto, na koniec większości etapów pojawia się wielki, potężny i uzbrojony po zęby boss. Często mający kilka niespodzianek w zanadrzu. By uświadomić Wam o czym mowa wystarczy, że wspomnę poziom 13, który na najniższym stopniu trudności próbowałem przejść jakieś kilkadziesiąt razy. Dopiero po nauczeniu się na pamięć kolejności ataków i możliwości olbrzymiego statku, mogłem coś zdziałać. Rozbudowywałem statek i próbowałem ponownie. Często bez powodzenia. A poziomy trudności są cztery, ostatni nazywa się „Koszmarny” i jest dokładnie tym co wskazuje. Koszmar.
Cała zabawa w Sky Force Reloaded polega na zbieraniu gwiazdek wypadających z pokonanych przeciwników. Walutę tę wymienia na udoskonalenia statku. Lepsze działo główne czy poboczne, rakiety, pancerz, magnes zbierający gwiazdki czy zwiększenie mocy power upów – osłony, lasera i mega bomby. Gdy statek jest rozbudowany na maksa, niższe poziomy trudności i pierwsze etapy to sielanka i rzeź niewiniątek. Mimo to, końcówka gry nie jest łatwa i potrzeba nieziemskiego skilla. W trakcie zabawy trzeba też ratować zaginionych agentów z pola bitwy czy zbierać pozostawione karty i części statków. Jeśli zginiesz, zdobycze przepadają i trzeba próbować ponownie.
Wspomniane karty dają bardzo potrzebne bonusy. Większa szybkostrzelność, dodatkowe drony prowadzące ostrzał, automatyczne włączanie osłony itp. Część z nich jest czasowa, ale daje sporego kopa. W końcu rozpoczęcie poziomu z maksymalnie strzelającym działkiem daje spora przewagę. Prócz kart zbiera się też części samolotów, a nowe pojazdy mają różne właściwości. W sumie jest ich 9, a pozwalają np. na szybsze ratowanie agentów czy mają zwiększoną wytrzymałość. Same statki w postaci jednostek wspomagających można spotkać w trakcie zaliczania poziomu. Zbieram kostkę i na planszy pojawia się dodatkowy samolot, który skutecznie pomaga walczyć z hordami wrogów.
Do wypełnienia dostaje się też zadania dodatkowe, które „wykonują się same” podczas wielokrotnego powtarzania poziomów. Zniszcz X wrogów, uratuj Y agentów, odpal Z power upów itd. Dzięki temu odblokowuje się kolejnych techników – w sumie 8, a każdy z nich ma sporo do zaoferowania. Od losowo postawionej na etapie skrzyni wypełnionej gwiazdkami, zestawu power upów, które odpala kiedy mu się podoba, zwiększający szczęście, po mojego ulubionego – spowalniający pociski wroga. Gdy dodać karty do samolotów i techników, można stworzyć naprawdę skuteczną mieszankę. Ale i tak najważniejszy jest skill. Zwłaszcza, że w jednym z etapów na starcie wyłączane jest nasze uzbrojenie. Małpia zręczność i jazda.
Mimo, że etapy powtarzałem dziesiątki, jak nie setki razy, zabawa się nie nudziła. Wyższe poziomy trudności to już prawdziwa ostra jazda i kilku etapów na Koszmarnym do dziś nie zrobiłem na 100%. Chodzi o to, że na każdej planszy do wykonania są cztery zadania. Odblokowują one kolejny poziom trudności w danym etapie. Uratowanie wszystkich agentów czy rozwalenie 70% wrogów jest spokojnie wykonalne. Wesoło robi się przy warunku przejścia poziomu bez straty energii czy wybiciu wszystkich przeciwników, co do jednego. To się nazywa wyzwanie.
Dokładamy do tego zbieranie wraków poległych przyjaciół, Weekendowe Turnieje na niekończących się poziomach i lokalna kooperacja na dwa statki z kumplem siedzącym na kanapie obok. Grania jest od groma i na kilkunastu godzinach się nie skończy. No chyba, że ktoś chce po prostu przejść i odhaczyć na liście gier, które przeszedł. Mimo to, bez rozwiniętego samolotu wyzwanie wydaje się ultra trudne.
Sky Force Reloaded od gliwickiego studia Infinite Dreams jest fantastyczne. Przyznaję, jestem fanem serii, ograłem wszystkie odsłony na prawie każdej platformie, więc piszę to z innej perspektywy. Porównując do wydanego w 2015 roku Sky Force Anniversary (na konsolach w 2016) jest spory krok do przodu. Wyzwanie nadal jest ekstremalne, ale przyjemność z pokonywania kolejnych tysięcy wrogów, rozwijanie statków i wielkie bitwy z bossami. To się po prostu nie nudzi. Do tego jest ładniej i więcej. Czyli wszystko to czego fan serii oczekuje.